My, agenci

Czwartek, 20 listopada

... Z pieca spadło

Nie wiedziałem o istnieniu języka "Silbo". Jest to język używany niegdyś na Wyspach Kanaryjskich. Składa się z 4 samogłosek i 4 spółgłosek, i można z nich ułożyć 4000 słów. Jest to więc język dość prymitywny, chociaż znam ludzi posługujących się językiem polskim i używających na co dzień słów zaledwie kilkuset, w tym większości niecenzuralnych. Zainteresowałem się językiem "Silbo" dlatego, że jest to język... gwizdany, a poszczególne głoski artykułowane są za pomocą wysokości i długości gwizdu. Byłoby fajnie i śmiesznie, gdyby grupa ludzi znająca ten język wybrała się na wiec czy inną masówkę i w tym języku reagowała na wystąpienie posła czy innego działacza. On naturalnie nie wiedziałby o co chodzi i myślałby, że normalnie go wygwizdują (do czego zdążył się już przyzwyczaić), a tymczasem oni mogliby porozumiewać się między sobą i wyrażać opinie niekoniecznie surowe dla mówcy. Śmiechu przy tym byłoby co nie miara. Chociaż na naszej scenie politycznej trudno znaleźć działacza, zasługującego na słowa uznania za swoje poglądy. Wyróżnia się ostatnio jeden dość młody poseł i to nie z "Samoobrony", który zasługuje na całą wiązankę słów: fiu... fffiuuuu... fiiiiiiu... fiu. Nie muszę chyba tego tłumaczyć na język polski. Wszyscy i tak wiedzą, co chciałem powiedzieć.

Sobota, 22 listopada

Spora grupa ludzi interesująca się przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej zaniepokojona jest szybko uciekającym czasem, przy braku widocznych działań przygotowujących nasz kraj do tego historycznego zdarzenia. Ostatnio sporo mówiło się na temat obrad parlamentu holenderskiego i zastrzeżeń dotyczących między innymi niedopuszczenia na ich rynek ponoć niezdrowej polskiej żywności. Reakcją naszych decydentów było potępienie tych parlamentarnych dyskusji i utyskiwanie, że oto chcą nas Holendrzy wykiwać, bo co innego obiecywali, a teraz zmieniają reguły gry.

Takie postępowanie jest śmieszne. Po pierwsze - wiadomo nam z własnych doświadczeń - że w parlamentach całego świata plecie się różne niedorzeczności, a tak naprawdę liczą się tylko uchwały, czyli stanowione prawo; a po drugie, to faceci z ministerstwa rolnictwa powinni natychmiast w odpowiednim instytucie zamówić badania, które czarno na białym udowodniłyby, że to nasza marchewka zawiera o wiele mniej różnych związków azotu niż ich, która tylko z pozoru wydaje się ładna, czysta i równiutka. A na dodatek badania te rozpowszechnić w mediach holenderskich, aby każdy obywatel spod znaku wiatraka wiedział, co naprawdę jest zdrowe i co powinien jeść, a co odrzucić na kompostownik, bo ich warzywa nadają się jedynie jako nawóz pod tulipany. Chyba że mit o zdrowej polskiej żywności propagowany przez byłych i obecnych ministrów rolnictwa należy włożyć między bajki. Ale wówczas nie wypada obrażać się na to, że ktoś mówi prawdę.

Poniedziałek, 24 listopada

Przez ostatnie dni wiele szumu podniosło się wokół sprawy odwołania burmistrza w gminie Bogatynia, co miało być wyrazem pełnej samorządności w ogniwach tych najniższych i o prawie elektoratu do decydowania o swoim losie. Przez pewne podobieństwo do sytuacji w Pasymiu sprawą interesowałem się nad wyraz pilnie. I co powiecie? W poniedziałek w telewizji publicznej, która robiła najwięcej hałasu wokół tej sprawy nie wyśledziłem nawet najmniejszej wzmianki na ten temat. Ot, fachowcy! A miliony ludzi płaci abonament i premiuje partactwo.

Wtorek, 25 listopada

Obraz Europy nie byłby pełny, gdybym nie napisał nic o Gruzji. A pragnąłem tego uniknąć, bo nic rozsądnego nie da się napisać. Może prócz stwierdzenia, że komuny, nawet w jej szczątkowej formie wszędzie mają dosyć. Tak się składa, że forma rządów z absolutną władzą, czy to cara czy I sekretarza, bardzo mocno wrosła w mentalność ludzi z postradzieckich elit władzy. Oni po prostu inaczej nie potrafią. A na dodatek tak jest wygodniej. A ludzie, spora ich część chce rzeczywistej wolności. Swoją drogą dziwi fakt, że w Gruzji łatwiej było obalić rząd i prezydenta niż w Polsce odwołać burmistrza lub zweryfikować kolegę partyjnego, którego winy są oczywiste.

Środa, 26 listopada

O nocnym zakonspirowanym posiedzeniu sejmu niewiele jeszcze wiadomo, ale przecież obca agentura (pewnie kapitalistyczna) działa i za dzień, dwa prasa wszystko dokładnie opisze. Zwłaszcza, że to jej szczególnie nadepnięto na odcisk. Otóż odpowiedzialny za służby specjalne obywatel Barcikowski ni mniej ni więcej zasugerował, że przedostające się do prasy informacje o aferach z członkami SLD w roli głównej, są dziełem obcych agentur, czyli szpiegów rezydujących w Polsce, mających za zadanie zdyskredytowanie ludzi tej opcji politycznej. A działają one perfidnie, bo używają argumentów nie do odrzucenia, czyli forsy. Mówił też o lobbingu i innych aferach, ale jeszcze za mało na ten temat wiadomo, aby to opisać. Zastanawia mnie tylko jedno: kogo z redaktorów w "Kurku" przekupują obcy agenci (nie wiadomo skąd: z południa, zachodu, północy czy wschodu) i kto na tym rżnie kolosalne pieniądze? Może Plitt? A może Bielawska? Może podesłano Kasię Mikulak, a może nawet sam naczelny Olszewski? Nie bardzo w to wierzę, bo ostatnio chciałem pożyczyć od kogokolwiek w redakcji 100 zł, ale portfele okazały się puste. Ale może wszyscy tak dobrze się kamuflowali?

Marek Teschke

2003.12.03