Udało mi się spędzić kilka kolejnych dni w Szczytnie i odrobić nieco zaległości, także w kontaktach z naszą ukochaną gastronomią. Dziś w jednej z restauracji – nazwy nie wspomnę, bo obraża się za to, co piszę, nawet gdy bardzo pozytywnie – zjadłem pyszną soliankę (nazywaną gdzieniegdzie solanką). Jest to potrawa – bo w niektórych wydaniach już raczej nie zupa, a danie jednogarnkowe – o rodowodzie rosyjskim. Stąd nazwa nie od soli, a od sieło – czyli zupa wiejska. Jak na wiejską zupę, to w dobrym wydaniu bywa nader wykwintna, zawiera sporo mięsa, czasem ryb lub grzybów. W wydaniu ukraińskim obowiązkowo na powierzchni musi się znaleźć łyżka pysznej, kwaśnej śmietany. Gdy pierwszy raz na Ukrainie w przepięknej, przydrożnej restauracji pod Tarnopolem postawiono mi uczciwą miseczkę solanki, to powierzchni zupy widać nie było spod śmietanowej pierzynki. W naszym szczycieńskim wydaniu jest absolutnie godna polecenia, zawiera, jak zauważyłem, tradycyjnie pomidory, ogórki kiszone, cytrynę, oliwki, cebulę i coś tam jeszcze, a ponadto spore kawałki mięsa i krojonej wędliny. Jak na upalny dzień, to może odrobinę zbyt tłusta, ale przy niższej temperaturze byłaby w sam raz.

Przy dworcu pekaesu zauważyłem nowy bar pod tytułem „Bis”, który zajął miejsce byłych kas. Oferta też niewiele się od kasowej różni, bo zamiast biletów serwuje się tam kilka dań tzw. szybkich, typu flaczki czy gulasz. Po prostu coś na ząb pod piwo, cieszące się, jak zauważyłem, sporym powodzeniem. Czyli kolejny szybki barek z piwkiem przed wejściem do autobusu. Przez ponad pół godziny byłem jedynym gościem, który zamówił coś innego niż złocista ambrozja marki „Specjal”. Nie dziwię się, gdyż jeżeli nawet najtaniej skalkulowane ciepłe danie kosztuje parę złociszy, to typowy klient pekaesu i takiego lokalu zawsze walnie browarka! Tu może mała podpowiedź. Zaprzyjaźniony polski kucharz, który karierę w Anglii zaczynał od takiego właśnie barku dla mniej zamożnych, opowiadał jaką „kaskę” robił jego pryncypał, oferując pod piwko mikrokawałki kurczaka w panierce zapiekane na „szybkim” tłuszczu. Kosztowały funta i szły jak woda, co ja gadam!? – jak piwo! Bo po prostu tanie.

No i najważniejsze. Od kilku tygodni znów można zjeść w odnowionej głównej sali „Krystyny”. Jak pisałem kilka miesięcy temu, remont był tej restauracji potrzebny, bo jej poprzedni wystrój znano już nie tylko w Szczytnie i podziwiano inaczej. Teraz skończą się dowcipy, bo jest już naprawdę normalnie, miło, chociaż nie każdy lubi pewne akcesoria hotelowe. „Krystyna” pozostaje jednak przede wszystkim hotelem, z tego się utrzymuje i nie ma co grymasić. W karcie zbyt wiele się nie zmieniło, nadal chyba najbardziej rozpoznawalnymi daniami będą ryby. Spróbowaliśmy tradycyjnego lina w śmietanie i został oceniony przez gastronomicznego fachowca z Gdyni jako świetny, dobrze podsmażony z zachowaniem charakterystycznego smaku, z którym współgra śmietanowa obudowa. Nad morzem takiego nie uświadczysz! Trochę gorzej wypadł okoń, chyba zbyt szybko rozmrożony, przez co utracił właściwą sobie jędrność, a zyskał na kruchości, co dla ryby nie jest najistotniejsze. Danie firmowe to zupa krem z brokułów i polędwiczki wieprzowe w sosie grzybowym. Brokułowy krem to absolutna ekstraklasa, którą „Krystyna” powinna się chwalić wszem i wobec. Doskonale złapana właściwa konsystencja, ale nie czuje się zagęszczacza, wyczuwalny posmak mocnego wywaru, gałązka brokułu w środku i naparstek śmietany. Do tego grzanki z bułki – jak najlepiej dobrane. Polędwiczki przeciętne, sos zbyt gęsty z wyczuwalnymi grudkami, chociaż smak grzybów wybija się na plan pierwszy. Może lepiej jako danie firmowe reklamować kapitalny bryzol w sosie balsamicznym. Świetnie skrojony, bardzo delikatnie wysmażony kawałek mięsa o kwaskowatym echu, odbijającym się w niezwykle delikatnym, ciemnym sosie. Duża frajda!

Wiesław Mądrzejowski