Spokojnie, tytuł dzisiejszego felietoniku nie ma nic wspólnego z zabronionym propagowaniem niezdrowych napojów w miejscu do tego całkowicie nie przeznaczonym. Zwyczajnie bowiem, włócząc się tym razem po górach i pagórkach Kotliny Kłodzkiej i jej czeskich przyległości, od kilku dni nie robię nic innego tylko moknę albo się suszę. Wilgotność powietrza, nawet gdy zaświeci słońce wydaje się, że przekracza 100 procent (znów te procenty…) i można w nim krytą żabką! W tym właśnie momencie, gdy to piszę, wywiesiłem dopiero co do suszenia kolejny rzut przemoczonych ciuchów, a już słychać solidne grzmoty zapowiadające kolejną burzę. Mam nadzieję, że u nas na Mazurach w powietrzu spokojniej. A co mają mokre ciuchy do jedzonka? Oj mają dziś, i to sporo. Od rana bowiem zawędrowaliśmy w okolice przepięknego Paczkowa, równie pięknego jak i zaniedbanego, szczególnie gdy zajrzy się obok do Kłodzka czy Nysy – perełek wychuchanych. W porze południowej, wykorzystując chwilowe jak się okazało przejaśnienie i w ostrym słońcu ruszyliśmy w górę w stronę Złotego Stoku, mając zamiar obejrzeć słynne kopalnie złota, a może i przy okazji coś niecoś …, głupich nie sieją! Po drodze dopadła nas pora obiadowa i w dolince tuż przed Złotym Stokiem zauważyliśmy zajazd „Darz Bór”. Dobrze zresztą, że dało się go zauważyć, bo malutki jest niebożątko, tylko cztery stoliki wewnątrz i kilkanaście pod chmurką. Niespecjalnie to z daleka wyglądało, lecz parking zapełniony był do ostatniego miejsca samochodami o miejscowej rejestracji. Nie tam żadni przyjezdni frajerzy, ale sami swoi, którzy wiedzą gdzie w sobotę na smaczny obiadek wpaść należy. Tak i my zaszliśmy. Wybór dań – lekkopółśredni, lecz dla głodnych wędrowców w sam raz. Zamówiliśmy to i owo, zasiedliśmy pod gruszą, miski zaczęły spływać z kuchni, a na koniec domowe pierogi.

Proszę Państwa, ostatni wiersz w życiu popełniłem pół wieku temu i żałuję dzisiaj, bo prozą opisać tych pierogów nie da się po prostu. Gdzieś tam w świecie nazywają je ruskimi i jadałem takie setki razy. Ale to, co dostaliśmy tutaj to Himalaje pierogów – w cudownie miękkim, lecz nie ciągnącym się absolutnie cieście - nadziewka marzenie. Czego tam nie było? Nie wiem, bo było wszystko co trzeba i w takich proporcjach o jakich nawet w wielkiej Rosji nikt nigdy nie marzył nawet! O ostatniego pieroga w misce doszło do pojedynku na widelce i polubownie podzieliliśmy go na cztery równe części. Nie zważając na to, że na nasze rozpalone żarłocznością głowy leje się już ocean z kolejnej chmury. Ktoś może powiedzieć, że co szkodziło zamówić następną miskę. Może i tak, tyle że przed pierogami zjedliśmy już tenże bigos, jakąś rybkę i – polecam uwadze naszych knajpek – polędwicę z grilla. Podkreślam grubymi literami polędwicę, czyli kawał mięsa nie mieszczący się na normalnym talerzu, a ledwie na uczciwym półmisku, świetnie doprawiony ziołami. Nie dało rady nic więcej zmieścić, więc pierogi potraktowaliśmy jako super deser. I tu jeszcze jedna uwaga – nie wiem, czy ktoś w to uwierzy, ale za całość – z małym piwem do tego zapłaciliśmy 50 zł! Cholera, kaprys właścicieli kopalni złota czy co? A ciuchy się teraz suszą…

Co poza tym można w tej okolicy polecić? O knajpkach w licznych tu miejscowościach „uzdrowiskowych” szkoda gadać. Absolutnie nic ciekawego, ceny jak u nas albo jeszcze wyższe, bo to w końcu góry. Z pewną taką nadzieją wybraliśmy się parę razy na czeską stronę. Niestety też poprawna normalność, czyli w miarę dużo, w miarę smacznie i … drożej niż u nas! Tak, tak, skończyły się czasy, gdy u sąsiadów zza miedzy można było najeść się smacznie za pół naszej ceny. I jeszcze wredni czescy policjanci strzygący przy granicy polskich frajerów, którzy wybrali się na czeskie – tanie nadal – piwo bez dokumentów. Europa, Europą a o kieszeń dbać trzeba! Jedyne co polecam z całego serca to genialne knedle zapiekane ze skwarkami do świetnego gulaszu – za marne 160 koron.

Wiesław Mądrzejowski