Zanim zamieszkałem w Szczytnie całe życie spędziłem w Warszawie. Poza krótkim, półtorarocznym okresem pracy w Katowicach, co oczywiście wiązało się z pobytem tamże. Do Katowic zostałem oddelegowany przez moją warszawską firmę „Pracownie Sztuk Plastycznych” (PSP) jako doradca w dziedzinie architektury wnętrz. Zabawna to pozycja „doradcy” u smarkacza, który jako architekt jest zaledwie po trzyletnim okresie pracy. Jakąś tam wiedzę jednak posiadłem. Szef mój zdecydował co następuje:

Katowice

- Jedź pan do tych Katowic w ramach firmy. Deleguję pana do naszego oddziału. Tam w zespole projektantów wnętrz są sami plastycy i to stare dziady (tu przesadził!). Pan jako inżynier architekt w wieku rozwojowym przyda się im w charakterze doradcy technicznego.

Pojechałem. I nastał oto trudny czas, gdy musiałem tęgo nadrabiać brak stosownej wiedzy, ponieważ zastałem w Katowicach zawodowo otrzaskanych rutyniarzy, nie gorszych niż w Warszawie. Tymczasem ze stanowiska wynikało, że to ja jestem powołany do oceny ich pracy, a nie odwrotnie, co mnie poważnie żenowało i zmuszało do przyspieszonego uzupełniania wiadomości.

Przy każdym oddziale PSP działała Komisja Rzeczoznawców. Było to ciało zbiorowe składające się z renomowanych artystów różnych dziedzin plastycznych. Wszyscy musieli posiadać nadany przez Ministerstwo Kultury patent rzeczoznawcy. Każdy z projektów realizowanych przez PSP podlegał krytyce i ocenie owego zespołu, a także był przez nią wyceniany, bowiem komisja decydowała również o wysokości należnego honorarium. Dopiero zweryfikowana przez rzeczoznawców praca mogła być przekazana zamawiającemu.

Komisje zbierały się w miarę potrzeby, w zespołach o określonej specjalizacji. Ja uczestniczyłem w komisji architektury wnętrz. Wiele lat później brałem udział w takich kolegiach jako rzeczoznawca. Wówczas, w Katowicach, moja rola polegała na przejrzeniu dostarczonej dokumentacji przed posiedzeniem zespołu. Pieczętowałem wszystkie dostarczone arkusze formułą „technicznie bez zastrzeżeń” i podpisywałem. Tylko tak oznaczone prace były dopuszczane do oceny komisji, w której zresztą także brałem udział, współreferując temat wraz z jego autorem.

W pewien słoneczny, letni poniedziałek, w salce konferencyjnej przy gabinecie dyrektora odbywa się posiedzenie komisji. Biorę w nim udział. Nagle sekretarka wywołuje mnie z sali. Wychodzę do sekretariatu, a tam czeka zdyszany artysta pan Roman, znakomity projektant wnętrz. Przyjechał spoza Katowic i spóźnił się zarówno do mojej weryfikacji, jak i na samą Komisję Rzeczoznawców. Był to człowiek starszy i świetny fachowiec, więc bez zbędnych ceregieli opieczętowałem projekty od ręki i bez oglądania oraz dopisałem go do listy oczekujących na ocenę kolegium. Wróciłem na salę. Komisja, przed którą stawał także pan Roman dobiegła końca. Wychodzę jako ostatni i widzę mojego „protegowanego”. Czekał na mnie i chcąc okazać mi wdzięczność wysunął następującą propozycję:

- Panie inżynierze, załatwił mnie pan tak serdecznie. Chciałbym się panu odwdzięczyć. Na dole są delikatesy. W czym pan gustuje – whisky, czy może koniak – zaraz tam wyskoczę…

Jako się rzekło był to człowiek starszy, nie chciałem go urazić, ale też nie życzyłem sobie żadnych prezentów, odpowiedziałem zatem:

- Proszę pana. Nic mi pan nie jest winien, ale jeśli chce pan podziękować w miłej atmosferze, to na dole jest także barek i to ja zapraszam.

Pan Roman zgodził się, oczywiście zastrzegając, że to on stawia. Zeszliśmy do baru. Pan Projektant spytał co piję. Wybrałem whisky „White Horse”. Pan Roman całkiem niespodziewanie kupił w barze całą butelkę 0,7 i wziął dwie duże szklanki od piwa. Rozlał butelkę równo do szklanek, po czym zamówił jeszcze dwa soki. Następnie postawił przede mną obie szklanice whisky, a przed sobą soki z następującym komentarzem:

- Panie inżynierze, ja jestem samochodem i nie mogę pić alkoholu, bo mam prawie sto kilometrów jazdy przed sobą, więc piję sok. A ta whisky jest dla pana, bo jak postanowiłem, że ma pan u mnie flaszkę, to zdania zmieniać nie zamierzam.

No i jakie miałem wyjście? Mieszkałem niedaleko. Trzy przecznice. Wypiłem zatem błyskawicznie, duszkiem obie szklanki (!), podziękowałem oniemiałemu panu Romanowi, uścisnąłem mu dłoń i wyszedłem. Do domu zdążyłem dojść bez problemu zanim alkohol zaczął działać, ale… dalej już nie pamiętam!

Andrzej Symonowicz