odcinek 207

Krótka majowa noc właśnie przykryła Ziemię płaszczem ciemności, skromnym i wiatrem dziś podszytym, lekkim puchem chmur ocieplonym. W kabinie sterowania międzyplanetarnej stacji kosmicznej, która według ziemskiego czasu już od tysiąca lat świetlnych przemierzała czeluść wszechświata, panowało zrozumiałe podniecenie. Nareszcie osiągnięty zostanie cel, jaki wykonać miała bohaterska załoga. W niezmierzonej przestrzeni wreszcie udało się namierzyć i odnaleźć życie zbliżone do panującego na rodzinnej planecie. Były to, jak potwierdziły pierwsze prowadzone już od kilkuset lat badania z dużej odległości, dość pierwotne formy zbliżone do inteligencji, niemniej należało się z nimi dokładnie zapoznać. Zgodnie z przyjętym planem badań, statek miał osiągnąć powierzchnię planety w miejscu objętym głębokim cieniem. Jak, skądinąd słusznie przypuszczano, wiadomość o przybyciu istot wyższych mogła istotnie zakłócić normalne życie Ziemian. Program zaś zakładał wmieszanie się pomiędzy nich bez wzbudzania uwagi.

- Włączyć hamowanie grawitacji – w kabinie lekko przybladło i tak słabe światło. Pojazd przesuwał się nisko nad wierzchołkami dość długich i – jak sprawdzono – twardych roślin, pokrywających znaczną część fragmentu planety wybranego do lądowania. W końcu roślinność zaczęła rzednąć, wyłoniły się płaskie nierówne pola, lub w miarę równe, lecz miękkie i mokre powierzchnie o temperaturze sporo niższej od otoczenia. Automat naprowadzania wybrał jedną z nich, na której odległym krańcu majaczyły w hiperbłękicie kamer obserwacyjnych prymitywne konstrukcje będące niewątpliwie wytworem pracy tubylców.

- Siadamy na krańcu tego pola – polecił dowódca i po chwili pod obłym podwoziem statku roztrysnęły się strumienie wody miejskiego jeziora w Mieszcznie. Jak z pewnością domyślili się Czytelnicy, to właśnie mazurskie miasteczko wybrane zostało przedmiotem badań przybyszów z dalekiej planety.

Statek po chwili miękko kołysał się przy brzegu pokrytym fantazyjnymi kształtami prowadzonych wzdłuż niego wykopów. Dowódca z uwagą obserwował ekran, na którym przesuwały się nadbrzeżne budynki.

- Chyba nie doceniamy poziomu inteligencji tubylców – zafrasował się – zwróćcie uwagę na te formy dookoła lądowiska. Kamera przybliżyła wykopy. Aby poruszać się w takim terenie, trzeba niezwykłej sprawności, nawet dla nas może być to dość trudne – wskazał towarzyszącym mu członkom załogi.

- A tam dalej … - w błękitnej poświacie majaczyły mury w najróżniejszych stylach, z betonowym ślimakiem owijającym się wokół nogi wielkiego grzyba pośrodku – czy przypadkiem tubylcy nie widzieli gdzieś naszych zabytków? Ta konstrukcja jest przecież łudząco podobna do naszych zabytkowych kurników!

- Nie wiem, nie wiem… Możliwe… Może ich nie doceniamy? – nad głową dowódcy uniosła się różowa aureola świadcząca o głębokim namyśle.

- Nie ma na co czekać, ekipa badaczy wysiadać! Statek schowa się pod powierzchnią tego lądowiska i spotkamy się dokładnie o tej samej porze przy następnym cieniu! – zarządził dowódca. Wkrótce też czteroosobowa ekipa badawcza, która na ten czas przybrała dokładnie wcześniej zbadane z daleka postacie tubylców, przemknęła szybko po powierzchni lądowiska, nie bez trudu pokonała szańce wykopów i ruszyła w głąb Mieszczna. Nie trwało długo, gdy rozglądając się ostrożnie dotarli na spory plac, na szczęście pusty o tej porze.

- Możemy się na razie spokojnie rozejrzeć, tubylcy w większej liczbie pokazują się dopiero, gdy cień znika – postać wyuczonym przed kamerą ruchem poprawiła długi zarost otaczający najwyższą część jego ciała. Zatrzymali się nagle przed dziwną, drewniano-metalową konstrukcją, na której spoczywały nieruchomo dwie zminiaturyzowane postacie tubylców.

- Dobry wieczór – powiedzieli chórem wiedząc, że w czasie cienia tubylcy najczęściej pozdrawiają się w ten sposób. Postacie milczały.

- Siemka, co grają? – spróbowali inaczej, lecz z takim samym skutkiem. Dotknęli ostrożnie zimnej powłoki jednej i drugiej postaci, które nie zareagowały.

- Co jest? Może w cieniu tężeją? Trzeba chyba poczekać do jasności – ruszyli dalej środkiem rozpadliny pomiędzy konstrukcjami, które słusznie wzięli za miejsca ukrycia tubylców. Z bocznego wąwozu wyłoniła się nagle kilku miejscowych.

- Dobry wieczór… - znów pozdrowili chórem.

- Najarani czy co? – zdziwił się wyraźnie jeden z miejscowych – wyglądają jakby ich właśnie z przedszkola wypuścili!

- My tu sobie spacerujemy – poinformował tubylców drugi z przybyłych.

- To w porzo, ale u nas w Mieszcznie wieczorem to kosztuje – tubylec lekko podciągnął szmaty zakrywające dolne odnóża – Po flaszce na łeb! Bo jak nie to…

- Bardzo nam miło, po flaszce na łeb – zgodził się drugi z przybyszów i uśmiechnął się do miejscowych, wyciągając dłoń w ich kierunku.

- Te, tylko bez takich! Łapy przy sobie! – skonsternowany tubylec z lekka się cofnął – z choinki się chyba urwali, kurna! – ze zdziwieniem spojrzał na kolegów.

- To może by tak ich przywitać na Mazurach, co? – najwyższy z miejscowych cofnął się nieco i z półobrotu chciał zwrócić uwagę dziwaków na niestosowność ich zachowania. Nie zdążył jednak, gdyż rozległ się charakterystyczny świst i gumowe przedłużenie konstytucji ,prowadzone sprawną ręką ukrytego dotąd w cieniu strasznego posterunkowego Kuciaka, spadło mu na plecy.

- Co ty Łajza, znów guza szukasz, turystów zaczepiasz? Poszli mi, ale już! – miejscowym nie trzeba było dwa razy powtarzać, błyskawicznie zniknęli w najbliższym zaułku.

- Proszę sobie nie przeszkadzać, nudzi nam się młodzież – Kuciak przyłożył rękę do czapki i ruszył powoli dalej.

- Niezwykłe, naprawdę niezwykłe rytuały powitalne! – zachwycił się przybysz.

- Tak, to chyba nocna wersja, nie widzieliśmy tego dotąd. Błąd w badaniach, zajęliśmy się tylko okresem bez cienia.

- Zauważyliście ich niezwykle miłe nastawienie do obcych? – dodał trzeci – Taki wprost pokazowy szacunek?! Nie to co u nas… - westchnął.

Ruszyli dalej. I nie wiadomo gdzie by w końcu trafili, gdyby do ciężkiej jak ołów głowy Łysego nie dotarły w końcu proste polecenia strasznego posterunkowego, który lekko trącając go gumowym argumentem usiłował przywrócić mu racjonalne postrzeganie rzeczywistości zakłócone kosmiczną dawką browaru.

Marek Długosz